Wakacje w Australii i Nowej Zelandii – październik/listopad 2016
Tegoroczną podróż rozpoczęliśmy tradycyjnie na lotnisku Chopina, jednak tym razem portem przesiadkowym była Doha – stolica Kataru.
Dotarliśmy tam po ok 5h lotu. Lotnisko rzeczywiście bardzo duże i łatwo poznać, ze jest się w rejonie Zatoki Perskiej. Po czym? a po tym, że można wygrać Lamborgini.
Po ok 4h na lotnisku wsiedliśmy do A380, który zabrał nas w 15 godzinną podróż na Antypody. Samolot robi duże wrażenie swoimi rozmiarami i w środku jest zaskakująco cichy.
Australia (cz. 1)
W Sydney wylądowaliśmy ok 19. Niestety na lotnisku trochę czasu zabierają procedury imigracyjne. Co prawda zgodnie z tym co wyczytałem w Internecie, aby uniknąć problemów na incoming card zaznaczyłem, że wwozimy „Meat, poultry, fish, seafood, eggs, dairy, fruit, vegetables” „Grains, seeds, bulbs, straw, nuts, plants, parts of plants, traditional medicines or herbs, wooden articles?” To pierwsze brzmi groźnie 😉 no ale co miałem zrobić jak nam zaczną bagaże trzepać. Kontrolę przechodzi się podobnie jak w USA. Najpierw immgration officer pyta się o cel wizyty. Potem odbiera się bagaż z karuzeli i przechodzi przez Qarantine. Na szczęście pomimo naszych obaw oficer tylko zapytał się co to za „medicines”. Ja mu opowiedziałem, że takie „vacation first aid kit”, potem pytał się tylko czy mamy pomidory i puścił bez zaglądania do walizek. Ale jakimś muzłumankom obok trzepali walizki. Po wyjściu z terminala trzeba było znaleźć autobus do naszego noclegu. Oczywiście oznaczenia gdzie iść były dziwne i mocno nie intuicyjne. Obszedłem wkoło cały parking (dwa razy większy od tego pod naszą Castoramą) by znaleźć przystanek autobusowy. Najśmieszniejsze jest to, że autobus tej samej linii jadące w przeciwnych kierunkach zatrzymują się dokładnie w tym samym miejscu po tej samej stronie przystanku. Na szczęście ten co podjechał to był nasz;-) W środku miły kierowca wszystko nam wyjaśnił i na koniec powiedział, że bardzo szanuje Jana Pawła II i Polacy u niego mają za darmo i nie wziął od nas ani dolara. Do noclegu dotarliśmy ok 21:30 prysznic (wreszcie!!!) i spanie.
Następnego dnia rano pobudka, śniadanie i na piechotę (ok 3 km) po samochód do wypożyczalni. Trafiła nam się taka Toyotka Corolla z 2012 roku, z automatem, z kierownicą po prawej stronie i kierunkowskazami w prawej manetce. Więc bardzo często zwłaszcza w mieście manewry sygnalizowaliśmy włączeniem wycieraczek. Jak jeździliśmy w UK to tamto auto kierunkowskazy miało po lewej stronie jak u nas ale było to nie wygodne bo lewą ręką trzeba było zmieniać biegi i włączać kierunkowskazy tutaj jest logiczniej dla ruchu lewostronnego ale trudne do przyzwyczajenia się. Autostrad tutaj dużo nie ma ale niektóre odcinki są płatne. Jedyny sposób poboru opłat to elektroniczny e-tag. Na szczęście wypożyczalnia ma fajny system kasowania za jego korzystanie. Pobierają opłatę 25 centów za dzień (+ opłata za drogę), ale tylko za te dni w których jeździło się po płatnych autostradach. Z Sydney pojechaliśmy na zachód do parku narodowego Gór Błękitnych. Tam zrobiliśmy sobie półtora godzinny spacerek gdzie oprócz widoczków były Kakadu.
Następnie wyruszyliśmy na południe przez Kangoroo Valley do Nowra. Po drodze niestety zaczął mi się dawać we znaki Jest Lag więc drugą połowę drogi jechała Basia. Najpierw się bała, że automat, i że lewostronny ale najpierw przejechała się po parkingu i stwierdziła, ze automat to nawet fajna rzecz.
Po drodze co chwila widzieliśmy papugi (inne niż Kakadu) i inne ptaszki. Żywego kangurka jeszcze nie stwierdzono (jeden leżał na poboczu potrącony przez ciężarówkę).
Trzeciego dnia rano popłynęliśmy na wycieczkę na oglądanie delfinów w zatoce Jervis Bay. Następnie dość długi przejazd w okolice Wilsons Promotory nazywanego w skrócie przez miejscowych Prom.
Z rana pojechaliśmy do parku Narodowego Wilsons promotory. Bardzo malowniczy półwysep gdzie niewielkie (500 metrów) góry spotykają się z błękitem Oceanu Spokojnego oraz Indyjskiego.
Następnie pojechaliśmy na Philip Island gdzie o zachodzie słońca na brzeg wychodzą najmniejsze pingwiny świata. Cała impreza nazywa się Parada Pingwinów.
Wygląda to niesamowicie. Pingwiny wychodzą na brzeg małymi grupkami jednak na lądzie zbierają się ich setki jeśli nie tysiące. Wszystkie wracają na noc do swoich gniazd ukrytych w nadmorskich skałach i zaroślach. Po paradzie pojechaliśmy na nocleg do Melbourne. Samo miasto przypomina w moim odczuciu Nowy Jork.
Po krótkim porannym motoryzacyjnym zwiedzaniu Melbourne wyruszyliśmy dalej na zachód po Great Ocean Road. Jest to malowniczo wijąca się droga, która cały swój przebieg ma tuż nad oceanem. Na końcu trasy znajduje się formacja skalna 12 apostołów, składająca się z (podobno, bo ja na liczyłem 11) 12 skał znajdujących się w pewnej odległości od lądu.
Dzień zakończyliśmy na prawdziwej farmie, gdzie wieczorem udało się nam zaobserwować Krzyż Południa.
Następnego dnia rano udaliśmy do Parku Narodowego Grampianów, gdzie pospacerowaliśmy po niewysokich górach i potem przejazd do Adelajdy.
Na wyjeździe z Grampianów widzieliśmy żywego wesołego kangurka skaczącego sobie radośnie po poboczu i który zafundował mi awaryjne hamowanie i stan przed zawałowy;-) ale zwierzątka wyglądają sympatycznie.
Z Adelajdy pojechaliśmy na prom, który zabrał nas na wyspę Kangura. Prom płynie ok 1.5 godziny. Niestety podczas naszej przeprawy wiał dość silny wiatr (ok 6-7B), więc podróż nie należała do przyjemnych. Zwiedzanie wyspy rozpoczęliśmy od plaży, gdzie żyją australijskie Lwy Morskie.
Kolejnym punktem była wizyta, na zachodnim krańcu wyspy, w parku narodowym Flinders Chase National Park.
Następnego dnia opuściliśmy Wyspę Kangura i udaliśmy się na północny wschód w kierunku miasta Mildura, skąd szutrową drogą dojechaliśmy do Mungo National Park. W trakcie podróży krajobraz zmieniał się z morskiego na bardziej stepowo-pustynny. Mildura jest już miastem na pograniczu Outbacku (czyli pustyni obejmującej środek kontynentu). Drogi stają się proste po horyzont, drzew i zieleni znacznie mniej i pojawiają się muchy i komary. Nie pojedyncze ale całe roje. Wyjście na chwilę z samochodu wiąże się z ciągłym odganianiem owadów, które siadają na człowieku wszędzie. W tym rejonie, w wielu miejscach obowiązuje zakaz wwożenia świeżych owoców, właśnie z uwagi na owady. Zakazy te są dość skrupulatnie egzekwowane przez policję. Widzieliśmy dużo patroli kontrolujących bagażniki samochodów – nas na szczęście ten zaszczyt nie spotkał.
Mungo National Park, jest wyschniętym jeziorem, na terenie którego znaleziono wiele śladów prehistorycznych śladów bytności człowieka. Są skamieliny ryb, kości i prymitywne narzędzia. Całość zwiedza się z przewodnikiem. Dojechać tam można wyłącznie drogą szutrową (ok 80 km) i zaleca się jechać SUVem albo 4×4 aczkolwiek nasza Toyotka dała radę bez problemu, jednak momentami trzeba było jechać bardzo wolno by nie uszkodzić samochodu.
Z Mungo pojechaliśmy w stronę Melbourne, gdzie po oddaniu samochodu rozpoczęliśmy Nowo Zelandzki fragment tegorocznych wakacji.
Nowa Zelandia
Zwiedzanie krainy wulkanów i Hobbitów rozpoczęliśmy od północy od Auckland. Lot z Melbourne trwał ok 4 godzin.
Po krótkim spacerze po mieście, pojechaliśmy na południe do Rotoury. Miasto dosłownie stojące na wulkanie. W niektórych miejscach czuć siarkowodorem i co chwilę można napotkać na gorące źródła i błota.
Następnego dnia pojechaliśmy do parku Waiotapu, który jest obszarem wulkanicznym z gejzerem, gorącymi źródłami i błotami. Całość zwiedza się w oparach siarki i pary wodnej.
Po wizycie w Parku pojechaliśmy dalej na południe do Waitomo Glowworms Caves. Są to jaskinie, których sklepienie jest zamieszkałe przez tysiące świetlików. Całość tworzy niesamowity efekt nocnego nieba. Niestety zdjęć żadnych nie mam bo zdjęcia wymagały by bardzo długich czasów naświetlania aby coś było widać, czego nie da się niestety pogodzić z zakazem fotografowania w parku ;-). Kolejnym punktem na trasie był Park Narodowy Tongariro, gdzie zrobiliśmy podejście do przejścia przez Tongariro Alpine Crossing, jednak zostaliśmy pokonani przez pogodą. Szlak nie jest jakiś szczególnie wymagający, porównywalny z naszymi Rysami bo też na trasie są łańcuchy i klamry. Jednak jeśli weźmiemy pod uwagę, ze padał marznący deszcz i skały i łańcuchy były pokryte gołoledzią to zdecydowaliśmy jednak odpuścić. Przemoczeni i zmarznięci zawróciliśmy (organizator miał nas odebrać z drugiej strony góry) i łapiąc stopa wróciliśmy do noclegu aby się osuszyć i rozgrzać ciepłym prysznicem. Po regeneracji pojechaliśmy do Wellington – stolicy Nowej Zelandii. Tam wieczorem zaokrętowaliśmy się na prom, który zabrał nas na południową wyspę.
Południowa wyspa przywitała nas niezbyt sprzyjająca pogodą. Była typowo brytyjska: mokro, mglisto i deszczowo (podobno to jest typowa pogoda dla Nowej Zelandii) jednak zdecydowanie cieplej niż w Wielkiej Brytanii. Jechaliśmy cały czas krętymi górskimi drogami (w Nowej Zelandii innych nie ma) podziwiając krajobrazy. Po drodze udało nam się nawet sfotografować kiwi.
Następny dzień na szczęście uraczył nas piękną, słoneczną pogodą – całe szczęście bo to był najważniejszy dzień pod względem krajobrazów w czasie pobytu w Nowej Zelandii. Cały czas przewijające się widoki były niesamowite – góry niemalże stykające się z oceanem. Na górach lodowce na które wwożą śmigłowcem ceny od 240NZD za osobę (1NZD to ok 2.7-2.8) więc musieliśmy obejść się smakiem:-( bo to zdecydowanie za drogo. Wieczorem dojechaliśmy do Queenstown. Piękne miasto w górach, ma nawet lotnisko. Jak dojeżdżaliśmy do niego, serpentynami z góry to pod nami pomiędzy szczytami gór do ładowania podchodził A320 Air New Zealand. Pasażerowie musieli mieć piękny widok lot poniżej szczytów gór. Samolot schodził w dolinie potem o 90 stopni i lądowanie. Musi to być niesamowity widok – zwłaszcza dla tych co boją się latać;-)
Kolejnego dnia kontynuowaliśmy naszą podróż na południe do Cathedral Caves. Są to jaskinie, znajdujące się prawie na samym południowym krańcu Nowej Zelandii. Tego dnia osiągnęliśmy najdalszy punkt od domu: do centrum Rumi było prawie 18 tys. kilometrów w linii prostej. Same jaskinie są dostępne tylko i wyłącznie w porze odpływu czyli we wczesnych godzinach popołudniowych.
Po wizycie w jaskiniach rozpoczęliśmy powrót na południe w kierunku Christchurch, skąd odlecieliśmy z powrotem do Australii na Wielką Rafę Koralową.
Australia (cz. 2)
Z chłodnej Nowej Zelandii wylądowaliśmy w tropikalnym Cairns, gdzie skoro świt wyruszyliśmy szybkim katamaranem na zwiedzanie dwóch lokalizacji na Wielkiej Rafie Koralowej. Pierwsza z nich to była wyspa Micheaelmas Cay – rezerwat ptaków. Tutaj z racji nie wielkiej głębokości zwiedzaliśmy podwodny świat z fajeczką. Po ok 2h i obiedzie popłynęliśmy do Hastings Reef, gdzie tym razem nurkowaliśmy zdecydowanie głębiej (maksymalnie prawie 12m) i z butlą.
Następnego dnia, wybraliśmy zorganizowaną wycieczką na zwiedzanie najważniejszych turystycznych atrakcji północnego Qeensland. Rozpoczęliśmy od Wildlife Habitat w Port Douglas. Jest to swego rodzaju zoo, w którym wolno poruszać po wybiegach dla zwierząt, pod warunkiem poruszania się po wytyczonej ścieżce. Jeśli jakieś zwierze pozwoli to można je głaskać i dotykać. Basi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać;-)
Następnie udaliśmy się do lasów deszczowych, które o tej porze roku (pierwsza połowa listopada) podobno są najlepsze do zwiedzania – o tej porze roku deszcze tam są sporadyczne. Wszędzie są ostrzeżenia, aby nie zbliżać się do wody na mniej niż 5m, z uwagi na krokodyle, które są tam dosyć liczne. Z dorosłym krokodylem człowiek nie ma żadnych szans. My wiedzieliśmy tylko dwa nieduże krokodylki o długości ok 1m.
Ostatnim punktem na naszej trasie było Sydney. Pierwszego dnia zwiedziliśmy miasto, Harbour Bridge oraz operę. Drugiego dnia popłynęliśmy promem na Bondi Beach aby popluskać się w miarę ciepłej (ok 18stopni) wodzie i wysokich oceanicznych falach, nie bojąc się, że zostaniemy zjedzeni;-)
Doha (Katar)
Podczas drogi powrotnej mieliśmy długą (22 godzinną) przesiadkę w Dosze w Katarze. Od linii lotniczych otrzymaliśmy hotel oraz voucher na jedzenie, więc po przylocie (rano) można było wziąć prysznic i najeść się na śniadanie. Następnie udaliśmy się na miasto. Samo miasto w centrum robi duże wrażenie (zwłaszcza z daleka) jednak na miejscu pomiędzy tymi wieżowcami nie jest tuż tak fajnie. Doha to jeden wielki plac budowy – pełno ciężarówek, koparek i piasku. Udogodnień dla pieszych nie ma żadnych. Wszelkie prace budowlane wykonują Hindusi i słyszałem (po charakterystycznym wyrazie na K) też przynajmniej jednego polaka wyglądającego na jakiegoś inżyniera.
Podsumowanie i wrażenia
Wyruszając w podróż miałem pewne obawy jeśli chodzi o stereotyp Australii jako kraju, w którym wszystko chce nas zjeść. Jednak pobyt szybko to zweryfikował, że te obawy są mocno na wyrost. Fakt owady są większe (zwłaszcza karaluchy) i jest ich dużo (zwłaszcza much), przez cały czas widziałem może ze 3 pająki (największe ok 6cm w lasach deszczowych), jednego węża i masę rozjechanych zwierząt przy drodze. Niestety wypadki ze zwierzętami są tam na porządku dziennym (ponoć nawet 40% wypadków drogowych są z udziałem zwierząt). Sama Australia bardzo nam się podobała (zwłaszcza fauna), rozmaitość gatunków i ich kolorystyka robią niesamowite wrażenie. Natomiast pewien niedosyt czy nawet lekki zawód przeżyłem, jeśli chodzi o Nową Zelandię. U nas Nowa Zelandia uchodzi za jakiś niesamowity cud natury, jednak na mnie nie wywołała jakiegoś „efektu WOW”. Fakt jest bardzo ładna krajobrazowo i te krajobrazy zmieniają się jak w kalejdoskopie, jednak na dłuższą metę to powszednieje. Jest jednak bardzo duża zaleta: Zarówno w Australii jak i w Nowej Zelandii jest stosunkowo mało turystów a jeśli są to nie ma aż takich wielkich tłumów, do czego przywykliśmy w wielu atrakcyjnych miejscach np w Europie.
Na koniec kwestia najbardziej nurtująca wiele osób, chcących tam pojechać: ceny. Niestety jest drogo w porywach do bardzo drogo. Aczkolwiek śpiąc po lokalach znalezionych na Airbnb, do tego żywiąc się w supermarketach idzie (burger na mieście to wydatek ok 35 zł wzwyż) zredukować koszty do akceptowalnego poziomu. Po Australii w zasadzie jedynym rozsądnym środkiem komunikacji jest samolot i samochód. Jedno i drugie kosztuje w miarę przyzwoicie (ceny paliwa oscylowały w okolicach 3 zł w Australii do nawet 6 zł w Nowej Zelandii). Wypożyczenie samochodu jest trochę droższe niż np w USA, ale można upolować okazje w stylu Relocation Deal – jednak moim zdaniem przy krótkim pobycie szkoda czasu na takie zabawy. Stacje benzynowe w Australii są dosyć często spotykane natomiast w Nowej Zelandii zdarzały się sytuacje, że jechałem już na rezerwie modląc się o jakąkolwiek stację. Na ogół szybko jakaś się trafiała ale z cenami takimi jakby to paliwo pozyskiwali ze złota.
Reasumując czy warto jechać? Odpowiadam TAK!
2 komentarze
Pingback:
janusz
sprzedaz auta w n. zeelandii – moze nie byc slodko:
konczylem wakacje w n.z w marcu, czyli ichniej jesieni, w christchurch. oczywiscie chcialem sprzedac auto, kupione tanio i raczej parchate. kupione z zalozeniem, ze oddam je na zlom. za zlomy placa roznie, ale max. okolo 300 nzd, w duzych miastach. na dlugo przed momentem pozbycia sie auta szukalem wszelkich mozliwych sposobow sprzedazy. i klientow. miejscowi sa kompletnie dolujacy, na ogloszenie – auto na sprzedaz – zawsze odpowiadaja pytaniem czy auto jest wciaz na sprzedaz, a po odpowiedzi potwierdzajacej milkna. wszyscy. takie zboczenie narodowe. jedna niemka w swoim ogloszeniu napisala: tak, auto jest na sprzedaz, tak, auto jest na sprzedaz. na pewno wciaz dostawala pytanie, czy auto jest na sprzedaz. w miedzyczasie sprzedalem kola, na ktorych byly dobre opony, zamieniajac sie na lyse. probowalem sprzedac akumulator, jako ze mialem drugi, slaby, ktory juz nie chcial krecic po nocy z przymrozkami. ten slaby wystarczyl, zeby dojechac na zlom. zapomnialem, ze mam dobry bagaznik dachowy, i ze moge go sprzedac – do dzis sie pukam w glowe. tak wiec sprzedawalem co sie dalo po kawalku. oczywiscie przy okazji sprzedazy wszelkiego sprzetu kampingowego i wszystkiego, co bylo sprzedajne. a w n.z., krolestwie shit,u, wszystko jest. w christchurch pojechalem na auto gielde dla backpackersow. po lecie, czyli na koniec sezonu, bylo tam kilkanascie vanow, wartych miedzy 6 a 15 tys. nzd. i nic innego. I ZERO KUPUJACYCH!!! zero. mniemniaszki, co to wylozyli taka kase na swoje autka, plakali, ze latwiej sprzedac auto na antarktydzie. a czego sie spodziewali kupujac auto? naiwne dzieci? nawet nie bylo tam sępow i naciagaczy, placacych po 500 dolarow za auto. jest ich w tym kraju mnostwo, mnie tez podchodzili z tak kosmicznymi propozycjami, ze ja bym nigdy takiego oszustwa nie wymyslil. np. : zostaw mi auto i upowaznij do sprzedazy, a jak go sprzedam, to ci wysle kase gdziekolwiek w swiecie. i kilka innych, co juz nawet wole nie pamietac.
konczac wakacje, chcialoby sie pozbyc auta w przeddzien wylotu. a to jest nieosiagalne, jesli chce sie sprzedac. jak sie sprzeda wczesniej, to trzeba , przez nie wiadomo ile dni, spac w hostelu. ( w ch.ch. noc w hostelu dochodzila do 100 nzd., w izbie zbiorczej troche taniej) wiec sie trzeba kisic w miescie, nie wiadomo po co, w syfie, tracic czas i pieniadze. bez sensu. a jak sie nie sprzeda? porzucic na parkingu przed lotniskiem? niektorzy to proponowali. ale 15 tys. nzd szlag trafia. tez bez sensu.
dalem za swojego parszka 850 dollar, troche w nim musialem dlubac, przywiozlem sobie podstawowe narzedzia. musialem zmienic opony, bo zdarlem na szutrach do drutow. oczywiscie ze zlomu. tak ze dolozylem pare stow na rozne czesci. na zlom oddalem go za 300, za kola wzialem 150. spalem w nim do ostatniej chwili, ze zlomu pojechalem prosto na lotnisko. ogolnie, nie wydalem na spanie ani jednego centa przez kilka miesiecy. oczywiscie wydalem na benzyne, bo zeby znalezc miejsce na noc, czasem trzeba bylo duuuuzo sie najezdzic.
a adolfki z gieldy dla backpackers? nie mam pojecia, ale ich zalamane miny i wyparowana buta byly slodkie. tudziez ich glupota, bezdenny brak wyobrazni. das ist keine deutschland, menschen. angielski swiat nie dziala po niemiecku, a autka do oszustow po 5 stów! albo zostawione przed lotniskiem….